Dzisiejsza lekcja religii rozpoczęła się tradycyjnie modlitwą. Mowa w niej była o rodzinach rozbitych przez nierozważne zawarcie małżeństwa. Pani I. żarliwie modliła się, aby Bóg zjednoczył je z powrotem. Ja rozumiem, że chrześcijanie w zasadzie żyją nadzieją, ale nawet nie wyznając poglądu nadzieja matką głupich trzeba przyznać że szanse na ponowne zejście się po rozwodzie są minimalne, a zazwyczaj zerowe. Ale cóż. Przejdźmy do lekcji właściwej…
Dzisiejsza lekcja skupiała się w zasadzie wokół konfliktu pani I. z Miśkiem. Faktem jest że dialogu dokładnie nie pamiętam, ale postaram się go odtworzyć.
(Misiek ciągle wtrąca się pani I. w słowo, neguje sens wiary)
- Ale po co w ogóle chodzić do kościoła skoro można się pomodlić w domu?
- Nie, nie moż…
- No jak to nie?
- Nie przeginaj, bo zadzwonię do twoich rodziców
- Ale się boję. Już wszyscy nauczyciele mi tym grozili.
- Ale ja pójdę od słów do czynów.
- Grozi mi pani?
- Nie, ostrzegam.
- Aha, spoko.
Nie wykluczam że tutaj zacytowany dialog jest w ogóle nie śmieszny, ale no cóż… Żeby to zrozumieć trzeba było tam być.
Komentarze wyłączone
Możliwość komentowania na blogu została wyłączona. Zapraszam do kontaktu na Twitterze, Facebooku lub poprzez formularz, o ten tutaj. Do usłyszenia!